Gdzie w tym roku spędzamy SYLWESTRA? Sprawdź i złap ostatnie miejsca na wyprawy! »
Blisko natury

Adrenalina z leniwcami: aktywna Ameryka Środkowa

13 lipca 2020
W Ameryce Środkowej czujesz, że żyjesz!


W Ameryce Środkowej czujesz, że żyjesz. Mógłbyś polegiwać w hamaku czy przesiadywać w kafejce i popijać kawę za kawą, ale tego nie robisz. Za to decydujesz się na spędzenie czasu zdecydowanie poza strefą komfortu – dajesz się zawiesić na linie nad lasem chmurowym, rzucasz się na oceaniczne fale, zjeżdżasz na desce z aktywnego wulkanu. Adrenalina buzuje w całym ciele, krew pulsuje w skroniach, a uśmiech nie schodzi z twarzy…

Kiedy surfujesz na falach oceanu

Salwador: El Tunco

Piękny poranek. Słońce grzeje od rana, a ja siedzę w hamaku na tarasie małego hoteliku La Guitarra w El Tunco w Salwadorze, prowadzonego przez sympatyczną Hiszpankę. Przede mną ogromny Ocean Spokojny. Jakże figlarna jest ta nazwa, bo spokojny to on wcale nie jest. Ogromne fale przypływają i odpływają, a ja nie mogę się nadziwić umiejętnościom surferów. Przybywają tu ze wszystkich zakątków świata, bo jest to niebywałe miejsce do ćwiczeń tej szalonej dyscypliny. To jazda na specjalnie przystosowanej desce, unoszonej przez czoło fali morskiej. Największy efekt osiąga się właśnie na przybrzeżnych falach oceanicznych.

Dziś i ja spróbuję położyć się na desce. W El Tunco jest wiele szkółek, w których można się uczyć tego ekstremalnego sportu. José Alejandro będzie moim instruktorem. Wybieram deskę w błękitnym kolorze i tłumaczę José, że chcę tylko poznać podstawowe zasady. Wiem, że nie mam odwagi ani tyle sił, żeby stanąć kiedyś na desce i sunąć po fali.

– Nauczę cię na niej siedzieć – mówi instruktor.

Na moje szczęście fale trochę się uspokoiły. Wchodzimy do wody i zaczynam walkę z żywiołem. To naprawdę trudne zadanie. Wywracam się wielokrotnie, ale w końcu po godzinie udaje mi się, siedząc, złapać falę i się nie przewrócić. To uczucie zwycięstwa daje mi niesamowicie dużo frajdy. Po 3 godzinach intensywnego treningu marzę o tym, by znaleźć się na hamaku w moim hoteliku, kupić sobie kilka pupusas (placków kukurydzianych z nadzieniem – przysmaku Salwadorczyków) i oglądać wyczyny surferów z tarasu. Już wiem, jakie to trudne, ale też doskonale rozumiem, dlaczego ci ludzie przyjeżdżają tu dla tych fal i oddają się temu szaleństwu całymi dniami. Ale jestem głodna!

Wieczorem obejrzę spektakl najpiękniejszego zachodu słońca nad oceanem, a potem, wciąż patrząc na ocean, będę słuchać muzyki jazzowej w moim małym hoteliku La Guitarra.

Kiedy eksplorujesz jaskinie, a potem spływasz na oponach tropikalną rzeką

Gwatemala: Semuc Champey

Droga do Semuc Champey od początku usiana jest przygodami. Jedziemy przez góry. Trasa wije się w górę i w dół, i czasem samochód grzęźnie w błocie, wymagając od nas potem nie lada wysiłku, by jechać dalej. Po każdej takiej sytuacji zastanawiam się, czy warto jechać w samo serce lasu tropikalnego Gwatemali.

Dojeżdżamy wieczorem. Już sam wjazd do Semuc Champey, wśród pięknej, gęstej zieleni ogromnych liściastych krzewów, kradnie moje serce. Kwaterujemy się w hoteliku Las Marias. Za kontuarem wita nas para młodych chłopaków. Idziemy spać, wyczekując poranka.

W nocy budzę się wiele razy, spoglądając przez okno, czy już nadszedł świt. Czeka nas niesamowity dzień w cudownym miejscu na świecie.

Przyroda stworzyła tutaj mały raj. Semuc Champey to 300-metrowej długości most wapienny w samym środku dżungli, z naturalnymi wodospadami i rzeką płynącą pod nim. Jej wody mają intensywnie morski kolor, czasem przechodzący w turkus, a baseny z krystalicznie czystą wodą zachęcają do kąpieli. Piękna barwa naturalnych basenów w Semuc Champey jest wynikiem obfitości minerałów tej ziemi. Ten cud świata jest schowany w gęstym tropikalnym lesie w pobliżu miasteczka Lanquin w departamencie Alta Verapaz w Gwatemali.

Jemy bardzo syte śniadanie, jak typowy Gwatemalczyk: czerwoną fasolę z tortillą, jajkiem i bananem. Banan jest obecny w każdej potrawie w Gwatemali i łączy się go nawet z mięsem. Po takim śniadaniu możemy aktywnie rozpocząć dzień.

W pobliżu Semuc Champey znajduje się jaskinia K’an Ba Cave. Wchodzimy do niej w strojach kąpielowych i kamizelkach, ze świeczkami w ręku. Świeczki nie napawają nas optymizmem, ale szybko się rozluźniamy i nawet żartujemy. Odwiedzałam już jaskinie w Tajlandii i na Filipinach w Sagadzie, również w towarzystwie młodych lokalnych przewodników, którzy znali ich każdy zakamarek. Czuję się bezpiecznie. Wspinamy się po drabince, przeciskamy w wąskich przestrzeniach jaskini, a to wszystko po pas w wodzie, wśród stalaktytów i nietoperzy. Przeciągamy się na linie w ciemności, które ledwie rozpraszają zapalone świeczki. Humory nam dopisują.

Po wyjściu z jaskini czeka nas spływ rzeką Cahabon na oponach. Jest gorąco, ale woda jest rześka i przyjemna. Płyniemy, podziwiając piękną przyrodę i góry dookoła. W pewnym momencie podpływa do nas jeden z mieszkańców i pyta, czy chcemy piwo. Śmiejemy się, bo przecież w tych warunkach portfela nie wzięliśmy. Handel jednak kwitnie, chłopak po swoją zapłatę przyjdzie wieczorem. Tymczasem ruszamy dalej w dół rzeki spokojnym tempem, już z piwem w dłoniach.

Kolejne wyzwanie. Posileni gwatemalskim burrito wchodzimy na El Mirador. Wspinamy się stromo w górę, a wszystko po to, by zobaczyć Semuc Champey w całej okazałości. Dopiero wtedy przekonujemy się, gdzie dokładnie jesteśmy i jakim cudem przyrody jest to miejsce. Krajobraz jest jak z bajki. Na koniec relaksujemy się w naturalnych basenach, które widzieliśmy z góry.

Jestem przyjemnie zmęczona – zarówno wysiłkiem, aktywnością, jak i wrażeniami. Widzę, że moja grupa też to odczuwa, jednak kiedy miejscowi organizują nam fiestę, bawimy się razem z nimi. My jesteśmy ciekawi ich, a oni nas.

Kiedy zjeżdżasz na desce z aktywnego wulkanu

Nikaragua: León

Nikaragua niezmiennie kojarzy mi się z wulkanami. Jest ich tam blisko 20. Najpiękniejszy to wulkan Momotombo. Jego symetryczny stożek stał się symbolem kraju. Jest wciąż aktywny i można się na niego wspiąć. Wędrówka na szczyt zajmuje cały dzień.

Kolejny ważny wulkan to Mombacho. Prawdopodobnie setki lat temu w wyniku jego wybuchu powstały wyspy na jeziorze Nikaragua. Jest ich tyle, ile dni w roku – aż 365. Wulkan należy do drzemiących.

Mam respekt do aktywnych wulkanów, ale ciekawość i chęć zobaczenia wypływającej z nich lawy zawsze zwycięża. Kiedyś zaprowadziła mnie na szczyt wulkanu Telica. Część drogi udało nam się pokonać samochodami z napędem na cztery koła, ale na sam koniec musieliśmy wspiąć się do krateru. Widok był oszałamiający. Podziwialiśmy go w barwach zachodzącego słońca, a potem, gdy nastała ciemność, zobaczyliśmy wydobywającą się zeń lawę. Siedzieliśmy na krawędzi i wpatrywaliśmy się jak osłupiali w pomarańczowe, rozżarzone skały magmowe. A w pobliskiej lawie, równie gorącej, ale nie do czerwoności, piekliśmy marshmallows i śmialiśmy się, że należało zabrać kiełbaski.

Na każdym zrobi wrażenie wulkan Masaya, z którego często wydobywają się opary siarki. Kiedyś był otaczany kultem przez miejscowych Indian, którzy nazywali go Popogatape, czyli „góra, która parzy”. Hiszpanie jednak kojarzyli go z piekłem, dlatego nadali mu nazwę La Boca de Infierno („usta piekieł”). 

Z kolejną grupą, liczącą 12 osób, odwiedzam jednak Cerro Negro („czarne wzgórze”) – najmłodszy wulkan w Ameryce Środkowej. To jedyny aktywny wulkan na świecie, z którego można zjeżdżać na desce snowboardowej. Dyscyplina ta ma nawet swoją nazwę: volcanoboarding. I po to właśnie do niego jedziemy.

Przyjeżdżamy pod sam stożek Cerro Negro. Jest cały czarny, a wokół piękna soczysta zieleń. Ten widok robi wrażenie. Każdy z nas dostaje deskę. Poinstruowani przez Andreasa i Carlosa zakładamy plecaczki, a pod nie deski. Trekking do miejsca startowego trwa około 45 minut, idziemy w słońcu. Na samej górze przebieramy się w specjalne kombinezony do zjazdu, mają nas chronić w razie upadku. Wyglądamy w nich trochę jak ekipa do zadań specjalnych. Tak też się czujemy. Zaczynamy volcanoboarding. Każdy ma własny pomysł na to szaleństwo. Jedni próbują swoich sił na stojąco. Inni, kładąc się na desce, z zawrotną prędkością jadą w dół. Są i tacy, co na siedząco, jak na sankach, bez pośpiechu zsuwają się po zastygłej lawie.

Wracamy nad ocean do małego rybackiego miasteczka Penitas. Wyciszamy się po przygodzie z wulkanem. Jak tu spokojnie…

Kiedy udajesz Tarzana w lesie chmurowym

Kostaryka: Monte Verde

Granicę Nikaragui z Kostaryką przekraczamy w nieziemskim upale. Kolejka jest duża. Mnóstwo Nicos (biednych mieszkańców

Nikaragui) próbuje dostać się do kraju szczęśliwych ludzi Ticos (Kostarykańczyków). Kostarykańczycy kochają zdrobnienia i dlatego tak na siebie mówią (z hiszp. ico, ica – przyrostek zdrobnień).

Pierwsze słowa Frana, naszego kierowcy, który zawiezie nas 1000 m w górę, do lasu chmurowego, to pura vida. Pura vida – „dzień dobry”, pura vida – „dobranoc”, pura vida – „mam się świetnie”, pura vida – „dziękuję”. To wyrażenie znane jest już na całym świecie i znaczy dosłownie: „czyste życie”, a potocznie: „wszystko jest świetnie, cudownie i super, bo jesteśmy w Kostaryce”.

W drodze do lasu chmurowego, gdzie wreszcie odpoczniemy od upału, Fran zawozi nas na lunch.

– Musicie spróbować naszego malowanego kurczaka (gallopinto) – zachęca.

To tradycyjna potrawa serwowana raczej na śniadanie, ale że pora jest wczesna, Fran upiera się, żebyśmy skosztowali tego dania. Największym jego sekretem jest salsa lizana, i tego sosu koniecznie trzeba spróbować w Kostaryce, a nawet zrobić sobie zapasy.

Po przyjeździe do Monte Verde nie możemy uwierzyć, że temperatura spadła tak drastycznie. Pada deszcz! Troszkę marudzimy, choć przed chwilą jeszcze chcieliśmy odpocząć od upału. Fran odpowiada, że las chmurowy to przecież właśnie duża kondensacja pary wodnej, która sprawia wrażenie ciągle obecnej mgły, deszczu i chmur. W tym lesie rośnie ponad 3000 gatunków roślin, żyje 100 gatunków ssaków, 400 gatunków ptaków, 120 gatunków płazów i gadów oraz tysiące motyli!

Wieczorem nasz gospodarz organizuje krótki spacer. Pokazuje nam leniwce i tarantule (doskonale wie, gdzie mieszkają), a nawet jadowitego węża. Jesteśmy pod wrażeniem jego wiedzy. Z uśmiechem na ustach mówi:

– W Kostaryce mamy najlepszą służbę zdrowia i antidotum na jad to nie problem.

Jak wszystko w Kostaryce.

Głębsza eksploracja tej bujnej przyrody musi poczekać na kolejny dzień.
Do wyboru mamy doskonale przygotowane aktywności, od spacerów po mostach wiszących w koronach drzew po szalone skoki na bungee.

Decydujemy się na zjazd na tyrolce. Liny do canopyingu zawieszone są wśród ogromnych drzew. Rozpoczynamy spokojnie, krótkimi zjazdami. Potem przesiadamy się na coraz dłuższe. Podczas zjazdu krzyczymy z radości i ze strachu.

Idziemy coraz wyżej. Na sporej wysokości nagle dostaję osobną linę do rąk. Mój opiekun przywiązuje mi drugą linę asekuracyjnie z tyłu i każe skakać. Jestem pierwsza w kolejce, więc nie mam wyjścia. Skaczę w przepaść, a potem huśtam się jak Tarzan na lianie. Krzyczę ze strachu tak głośno, że mój krzyk z pewnością słychać w całym lesie chmurowym. Kiedy zsiadam z tej linowej liany, nogi trzęsą mi się jak galareta. Przeżycie mimo to jest wspaniałe. Czeka nas jeszcze jeden zjazd na rozwieszonej linie na odcinku liczącym około kilometra. Tym razem zjeżdżamy ustawieni głową do przodu, z rękoma rozpostartymi niczym ptak. Tak też się czuję, jakbym leciała nad koronami drzew.

Przy kolejnej wizycie w Monte Verde ponownie zabieram grupę na canopying. Tęsknię za tym uczuciem!

I tak wracam i wracam do Kostaryki. A może zamieszkać w kraju szczęśliwych ludzi?

Joanna Antkowska

Przeczytaj także: