Nie ma już krajów takich jak Myanmar. Wkrótce też nie będzie niezmiennego od setek lat Myanmaru... Zamrożona w czasie kraina z fenomenalną przyrodą, wspaniałymi górami, spowitymi mgłą jeziorami, tysiącami pagód i niebywałą historią pragnie się pokazać. Kilkusetletnia izolacja zaczyna się przełamywać, kraj otwiera swe granice dla coraz większych rzeszy przybyszów z Zachodu. Być może to ostatni czas na uchwycenie tego, co wkrótce zaginie.
Na lotnisku witają nas pracownicy w długich sarongach. Obecnie nie ma innej niż lotnicza możliwości dotarcia do Myanmaru. Wyjątkiem są jednodniowe wycieczki do przygranicznych miejscowości z Tajlandii, jednak nie jesteśmy w stanie uchwycić więcej niż jest nam w stanie zaoferować sama Tajlandia. Lotnisko w Yangon wygląda ascetycznie: ciemny beton, kilka budek z pracownikami, odprawa paszportowa. Cisza, chłód i stukanie pieczątek odbijające się echem od szarych murów.
Sam Yangon jest zupełnie inny. Była stolica Myanmaru to ciepłe, wilgotne i głośne miasto. Nawet późnym wieczorem. W kierunku centrum poruszamy się przez zupełnie pozbawione prądu dzielnice, w oddali widząc megalityczne, złoto oświetlone pagody – dumę mieszkańców Yangonu. Największa z nich – Shwedagon Paya to najświętsze miejsce Myanmaru. Inna – Sule to prawdziwy starzec, jak głosi legenda wybudowana ponad 2500 lat temu. Jesteśmy w centrum. Tutaj mieści się większość miejsc noclegowych. Nie ma co liczyć na wygody w kolonialnych budynkach przerobionych na hotele. Niewielkie pokoje, często bez okien wielkości kilku metrów kwadratowych, z mikroskopijną łazienką i niskim sufitem. Nie jesteśmy tu jednak po to by spać.
Ulice Yangonu pomimo późnych godzin tętnią życiem. Młodzież gra w piłkę lub sprzedaje owoce. Starsi odpoczywają w fotelach żując betel – najpopularniejszą używkę tej części Azji i głośno rozmawiając w bramach swych mieszkań. Gdzie indziej na chodniku siedzi kobieta z klatką pełną ptaków. Za drobną opłatą możemy zwrócić im wolność. Trochę dalej, tam gdzie pada więcej światła od strony świątyń – rozkładają swe przenośne restauracje kucharze. Restauracja – to dwie patelnie, umieszczone na palniku z gazem lub na ceglanym palenisku. Dwa kroki dalej rozłożonych jest kilka mikroskopijnych stołeczków, na których możemy przysiąść delektując się posiłkiem. Dla wielu jedzenie wprost z ulicy wydawać by się mogło szczytem głupoty, jednak to najbezpieczniejsze w świecie pożywienie. Na naszych oczach przyrządzane i smażone. Połączenie warzywnego nadzienia, chrupkiej oprawy i pikantnych sosów to azjatycki „fast food”. Birmańska kuchnia jest jednak bardzo zróżnicowana. Zdecydowanie zainfekowana wpływami Chin, Indii i Tajlandii potrafiła zachować swe unikalne techniki przygotowywania i smaki, a obce wpływy jedynie znacznie zregionalizowały miejscowe dania. My możemy odwdzięczyć się naszym kucharzom zjedzeniem tego co zostało nam przygotowane siedząc kilka metrów od sprzedawcy przyciągając swoją obecnością nowych klientów.
Pagoda Shwedagon znajdująca się na wzniesieniu Thein Gottara góruje nad Yangonem. Chociaż w jej nazwie widnieje słowo „pagoda” budowla ta jest typową stupą, a wyjątkową czyni ją to, że pośród setek skarbów, w jej wnętrzu przechowywany jest Sandaw Buddy Gotamy. Są to jego włosy. Podobno aż osiem. Włosy z głowy Buddy cenniejsze są nawet od całkowitej ilości złota zebranej w stupie, którą szacuje się na około 9 ton. Legenda głosi, że włosy te przywiezione były przez kupców - braci Tapussa i Bhallika z Indii. Jednak na miejsce dotarły jedynie cztery. Król Okkalapa postanowił pochować szczątki trzech poprzednich Buddów wraz z czterema nowo przybyłymi. Kiedy otworzył skrzynię z włosami, zamiast czterech – było ich osiem, wzbiły się one wysoko w powietrze mieniąc się wszystkimi kolorami i czyniąc cuda – uzdrawiając chorych, przywracając wzrok ślepcom i czucie w członkach sparaliżowanym. Później spadł deszcz drogocennych kamieni z nieba pokrywając ziemię aż po kostki stojących i patrzących w niebo oniemiałych wiernych.
Stupa wysoka na 99 metrów składa się z dziesięciu części: diamentowej kopuły (Sein-phoo), stożka, korony (Htee), pąkokształtnej iglicy (Hnet-pyaw-phu), ozdobnego kwiatu lotosu (Kyar-lan), zdobionych taśm (Bang-yit), odwróconej czary (Thabeik), dzwonów (Khaung-laung-pon), trzech tarasów (Pichayas) i podstawy. Na podstawie znajdują się posągi gryfów i sfinksów oraz cztery kapliczki z posągami Buddy. Jeszcze niżej znajduje się 72 mniejszych kapliczek i niezliczone ilości posągów lwów, ogrów, Nag, Wathundari i innych mitycznych stworzeń. Tutaj przychodzą wierni by pomodlić się i pochwalić swoimi dobrymi uczynkami polewając głowę wodą zaczerpniętą w świątyni.
Shwedagon to nie tylko cud pradawnej architektury. Przy podstawie stupy znajdują się cztery wejścia do tuneli. Nie wiadomo gdzie dokładnie prowadzą. Jedni twierdzą, że łączą Yangon z mistycznym Baganem, inni, że prowadzą wprost do Tajlandii. Jeszcze inni, że nie należy się nad tym zastanawiać, ponieważ, na każdego, który odważy się tam wejść czekają latające ostrza, które dadzą zdecydowaną odpowiedź na wszystkie nurtujące potencjalnych intruzów pytania.
Pierwszą rzeczą na którą zwrócimy uwagę w Myanmarze jest ozdoba policzków miejscowych kobiet. To thanaka – żółtawy kosmetyk służący również do ochrony przed Słońcem. Proszek robiony jest z drewna Murraya ssp i Limonia acidissima. To popularne drzewo rosnące w centralnej części kraju. Najczęściej kosmetyk musi być własnoręcznie wykonany przez kobiety, które chcą go używać, jednak coraz częściej spotkać można go w proszku (podobnie jak zachodni puder), do którego wystarczy jedynie dodać odrobinę wody. Policzki w Myanmarze zdobione są w najróżniejszy sposób. Starsze kobiety nakładają jej sporą ilość i jedynie przeciągają przez swoje policzki, młodsze i dzieci – zdobią na kształt liści, gwiazd, nakładają nie tylko na policzki ale również na nos i czoło.
W Yangonie należy spędzić przynajmniej trzy dni – zapoznać się z jego wspaniałą architekturą – Sule Paya, Botatung Paya, Chaukhtatgyi Paya, Karaweik Royal Barge, katedrą St. Mary, City Hall, Bogyoke Market czy olbrzymim budynkiem Biura Imigracyjnego. Zwiedzić miejscowe zoo, park Mahanbandoola, rynek Theingyi Zei i jezioro Kandawgyi. Przepłynąć na drugą stronę rzeki Irrawadi lub przejechać do jednej z satelickich miejscowości Yangonu by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Tutaj ludzie żyją za mniej niż dolara dziennie, w drewnianych budach, które każdego dnia dżungla stara się im odebrać. Nie widać jednak smutku i niespełnienia na ich twarzach. Są tacy sami jak w wielkim mieście – otwarci i uśmiechnięci. Tacy właśnie są Birmańczycy. Chętnie zaczepiają, rozmawiają, chcą poznawać. Jednak i my powinniśmy wiedzieć co i kiedy mówić. Obecnie Myanmarem rządzi czterystutysięczna junta wojskowa. Tajniacy są wszędzie. Czasami widać ich na pierwszy rzut oka, kiedy indziej ubrani po cywilnemu nadstawiają uszu by wyłapać coś kompromitującego. Nie ma obaw – turyści są tutaj pod ochroną. My nic nie zauważymy, pomyślimy – szczęśliwie żyje się ludziom w Birmie, jednak tamci, gdy pociągniemy ich za język – mogą mieć nieprzyjemności często grozi im nawet więzienie. Dlatego należy niezwykle uważać na to co się mówi, kiedy i komu. Ulice Yangonu są zatłoczone, brudne i głośne. Duże pojazdy bardzo rzadko się tutaj pojawiają. By wydostać się z miasta trzeba wsiąść w pamiętający jeszcze Brytyjczyków pojazd, który wywiezie nas na obrzeża miasta, do znajdujących się tutaj dużych dworców autobusowych. Stąd udajemy się nad jezioro Inle.
Po kilkunastu godzinach jazdy w przyjemnych warunkach docieramy do prowincji Shan. W oczekiwaniu na transport usadawiamy się na małej przyczepie pickupa owijając śpiworami. Pomimo tego, że jezioro znajduje się jedynie na wysokości 880 metrów nad poziomem morza – rano jest tutaj bardzo mroźnie. Nie przeszkadza to mnichom w porannej pielgrzymce po pokarm i dary. W Myanmarze to bardzo powszechny widok, mieszka tu bowiem i studiuje około 500 tysięcy buddyjskich mnichów. Ustawiają się w obok siebie w rzędzie lub dwóch, przepasani jedynie dwoma warstwami materiału – na bosaka i ogoleni na łyso. Mnisi wyruszą przez miasteczko by zebrać szczyptę ryżu lub czasami niewielką sumę pieniędzy.
Nyang Shwe to największe miasto w okolicy. Punkt wypadowy nad jezioro Inle i start dla okolicznych trekkingów. Senne, niskie, pocięte kanałami prowadzącymi na otwarte wody jeziora z niewielką ilością ruchu motorowego. Jezioro Inle to klejnot jakiego nigdzie indziej nie spotkamy. Pomimo swej niewielkiej powierzchni, Inle jest domem dla sporej ilości endemicznych gatunków zwierząt. Dwadzieścia gatunków ślimaków i dziewięć gatunków ryb nie spotkamy nigdzie indziej na świecie.
Większość z 70 tysięcy ludzi zamieszkujących wybrzeża jeziora to plemię Intha, pozostali to Shan, Taungyo, Pa-O, Danu, Kayah, Danaw i Bamar. Mieszkają w czterech większych miastach na brzegach, w domach na palach, przy których zamiast rowerów przycumowane są łodzie. Czasami spotkać można niewielkie wozy ciągnięte przez parę wołów, jednak zdecydowana większość transportu w tych okolicach odbywa się wodą. Na wodzie znajdują się nie tylko manufaktury, sklepy z biżuterią, pływające ogrody, farmy ale również całe wioski. W jednej z nich, w pobliżu Ywama, w niewielkim domu przy krosnach siedzą kobiety z olbrzymimi obręczami na szyjach i tkają, w innym znajduje się sporej wielkości kuźnia i miech przy którym wytapiane są elementy srebrnych ozdób. Domy mieszczą się zwykle na wbitych w dno jeziora palach, jednak farmy – umiejscowione są w całości na utrzymujących się na wodzie czółnach wypełnionych ziemią. Na jeziorze znajduje się nawet olbrzymi drewniany klasztor Nga Hpe Chaung – zwany potocznie Klasztorem Skaczących Kotów. Koty tutaj rzeczywiście skaczą. Kilka razy dziennie odbywa się pokaz, podczas którego można je zobaczyć jak skaczą przez obręcze przekupione smacznymi kąskami. Najbardziej rozpoznawalnym obrazkiem na jeziorze są jednak zwykli rybacy. Zręcznie lawirują pomiędzy płyciznami stojąc na jednej nodze na samym końcu czółna, drugą oplatając wiosło i odpychając się szerokim łukiem od tafli jeziora lub jego dna. Utrzymując balans niczym adepci klasztoru Shao-Lin, w płytkich wodach stawiają pułapki na miejscowe ryby będące głównym pożywieniem tutejszych plemion.
Wokół jeziora poprowadzonych jest kilkanaście szlaków trekkingowych. Dla osób, które pragną przenieść się w czasie o dwieście lat to świetna okazja. Można poruszać się od wioski do wioski, spędzając noce w drewnianych chatach przy świetle świecy i jednym stole z miejscowymi. Nie ma większego znaczenia czy znamy wspólny język. Podobno aż 80 procent informacji przekazujemy pozawerbalnie – tutaj możemy tego doświadczyć na własnej skórze. Opowieści przy świecach trwać mogą godzinami i wspomagając się gestykulacją – ani na chwilę nie zapada cisza. Podróżując okolicznymi szlakami czeka nas jedynie szum wiatru i nieskażona wspaniała przyroda.
Obowiązkowym przystankiem dla zwiedzających Myanmar jest Mandalay i jego okolice. Mandalay to północne centrum ekonomiczne kraju, dla wielu również jego centrum kulturowe. Obecnie miasto to mieszanka kulturowa – spora ilość uchodźców z chińskiej prowincji Yunnann, wyznawców Islamu oraz niezliczona ilość buddystów. Centralną część miasta zajmuje rozległy kompleks z umieszczonym w samym centrum Mandalay Palace. Ten olbrzymi 413 hektarowy pałac otoczony jest 2 kilometrowej długości murami (6666 stóp). Pałac skonstruowano w latach 1857-1859 jako pierwszą rezydencję króla Midona i króla Thibawa, obecnie oprócz budynków udostępnionych dla zwiedzających sam kompleks mieści w na swoim terenie bazę wojskową. Centralna część Mandalay otoczona jest niezliczonymi pagodami i zakonami buddyjskimi. Do większości z nich można bez problemów wejść i porozmawiać z mieszkającymi na ich terenie mnichami. Najważniejszymi budowlami Mandalay są: klasztor Shwenandaw - krucha i ażurowa pozostałość dawnego Pałacu Mandalay, najświętsza w Mandalay pagoda Maha Muni, pagoda Kuthodaw otoczona 729 pionowo stojącymi płytami z buddyjskimi inskrypcjami, pagoda Kyaktawgyi, klasztor Atumashi oraz malownicze wzgórze Mandalay z którego rozlega się wspaniały widok na okoliczne płaskowyże, miejskie świątynie, park otaczający pałac Mandalay i położone w oddali szczyty górskie.
Mandalay to również wspaniałe okolice – Dawna stolica Królestwa Birmy – Ava, Sagaing – zwany „Małym Baganem”, Amapura z najdłuższym drewnianym mostem U-Bein, czy Mingun. Z pradawnej Innwy (Ava) pozostały już tylko ruiny. Do miasta dostać można się jedynie niewielką łodzią, ponieważ znajduje się ono na wyspie na rzece Irrawadi. Na całej wyspie transport odbywa się na niewielkich wozach ciągniętych przez konie lub pieszo. Formalna nazwa w języku pali to Ratanapura – Miasto Klejnotów, niewiele jednak pozostało z dawnego blasku w obecnej Avie. Warte odwiedzenia są: Htihlaing Shin Paya, Maha, Aung Mye Bonzan oraz krzywa wieża obserwacyjna w Nanmyin. Obowiązkowa jest również wizyta w Amapurze by podziwiać łodzie leniwie sunące po wodzie pod najdłuższym na Świecie tekowym mostem U-Bein w oczekiwaniu na zjawiskowy zachód Słońca.
Mandalay ma świetne połączenie z resztą kraju, jednak by dotrzeć do Bagan – warto wybrać jeden z najpierwotniejszych środków transportu – łódź. Lokalna łódź płynie bardzo wolno. Mamy za to okazję poznać lepiej Birmańczyków, spróbować miejscowych specyfików, które serwowane są na łodzi i powoli oglądać zmieniające się krajobrazy wybrzeża Irrawadi. Po nierzadko 15 godzinach docieramy do Bagan. Na rogatkach miasta wita nas jeszcze opłata rządowa, która trafia bezpośrednio do kieszeni rządzących wojskowych. Jeśli mamy taką możliwość – nie płaćmy jej. Lepiej kupić coś od miejscowych, pod warunkiem że jesteśmy w stu procentach przekonani, że w okolicy nie ma rządowych szpicli.
Przyjeżdżając do Bagan późną nocą nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić mistycznej atmosfery, z której słynie to miejsce. Kilka zakurzonych ulic, zapuszczonych hoteli, o miejsce w których warto postarać się wcześniej, ponieważ może okazać się, że będziemy musieli spędzić noc na dworze, lub potajemnie wkraść się w łaski prowadzącego hotel dla miejscowych o zupełnie innych standardach. Wraz z pierwszymi promieniami Słońca Bagan powoli odkrywa swe prawdziwe oblicze. Na ulice wyjeżdżają niewielkie wozy ciągnięte przez konie, wzbijając za sobą tumany kurzu, otwierają się drzwi przydrożnych restauracji delikatnie łechcąc zmysł powonienia zaspanych podróżników. Gwarnie i wesoło, ale leniwie toczy się życie w starożytnym Bagan.
Bagan, wczesniej nazywane Arimadanapura (Miasto Pogromcy Wrogów), Tambadipa (Miedziana Kraina) i Tassadessa (Spieczona Ziemia) to stolica kilku wcześniejszych królestw Birmy. Położone jest na suchych równinach centralnego Myanmaru, ok. 140 km na południe od Mandalay, na brzegach rzeki Irrawadi. Płaskowyż pokryty pagodami i świątyniami zajmuje 41 km kwadratowych. Bagan, ufundowane już w II wieku naszej ery przez wieki nierozpoznawalne. Stało się głównym miastem Birmy i stolicą pierwszego Imperium Birmańskiego, w 874 roku. W obecnej chwili w Bagan jest 2217 pagód, pozostałych z ponad 5 tysięcy znajdujących się tutaj w chwili największego rozwoju politycznego centrum. Tysiące pagód reprezentują wiele stylów architektonicznych i odzwierciedlają inspiracje następujących po sobie królestw. Do najważniejszych świątyń należą Ananda, Gawdapalin (o białych ścianach), Dhammayangyi (największa i najniezwyklejsza z wszystkich), Htilominlo, Mingalazedi, Payathonzu, Shwesandaw, Shwezigon czy Sulawani. Wszystkie z nich można zwiedzić jednego dnia wypożyczając rower i objeżdżając płaskowyż ze świątyniami dookoła. Taki 20 kilometrowy wypad jest nie tylko doskonałą okazją do zakupu niewielkich rzeźb czy obrazów – wyjątkowych pamiątek z Myanmaru, ale również wybrania miejsca na wieczorny zachód Słońca. Świetnym miejscem jest pagoda Shwesandaw, jednak wieczorem zjawiają się tutaj setki osób i ciężko się poruszać w tłumie. Poza tym nie będziemy mieć wspaniałego widoku największych świątyń, dlatego zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest wybranie mniejszej świątyni i obserwowanie zachodu Słońca w kameralnym gronie.
Myanmar pozostawiamy takim jaki pozostaje od setek lat. Być może już niedługo, być może na lata. Państwem nadal rządzi wojsko. Ludność odcięta jest od informacji z Zachodu, Internet działa tylko w większych miastach. Na to czy przyjechać do Myanmaru odpowiedzieć musi sobie każdy sam. Większość pieniędzy od turystów idzie przecież do kieszeni utrzymujących reżim. Być może dzięki nam Myanmar pozostanie zaściankiem rozwijającej się Azji – być może wprost przeciwnie - uda się w końcu obalić rządzących. Myanmar ma wiele do zaoferowania. Większość turystów zwiedza najważniejsze miejsca, bo na tyle pozwala krótka wiza. Być może Myanmar odkryć w całości można dopiero za drugim lub trzecim razem. W wiele miejsc bardzo trudno jest dotrzeć, a rządzący być może chcą niektóre tajemnice zachować dla siebie. Jedno jest pewne, nie widzieliśmy nawet ułamka tego co może zaoferować nam ten niesamowity kraj.
Darek Wiejaczka