CZĘŚĆ PIERWSZA: STASZEK
Nadszedł październik. Czekałam na niego z ogromną ciekawością. Miałam zobaczyć Etiopię! Biedny afrykański kraj, o którym tyle słyszałam.
Dostałam zaproszenie od zaprzyjaźnionego biura zajmującego się sprzedażą biletów lotniczych na tzw. Fam Trip dla touroperatorów zajmujących się organizacją wypraw w daleki świat. Kocham Afrykę i pomyślałam, że to świetna okazja, żeby tam pojechać. Może przygotuję potem programy i znowu będziemy wysyłać ludzi do Etiopii? - myślałam.
O Etiopii słyszałam wiele - przede wszystkim od ludzi, którzy mieli okazję odbyć tam podroż. Na południu kraju mieszkają setki plemion. Byłam ciekawa, ale jechałam z pewnym dyskomfortem. Wiedziałam, że turystyka weszła ze swoimi butami w życie tych ludzi. I coś niedobrego zaczęło się tam dziać.
Moje opowiadanie zacznę jednak od historii Staszka. Pewnego dnia dziesięć lat temu Staszek pojechał ze swoją ukochaną żoną do Afryki. Przyjechał do Lalibeli, drugiej Jerozolimy, do miejsca, gdzie czas cofnął się o 7 lat. W Etiopii jest 2010 rok, kiedy u nas 2017. Godziny też liczą inaczej - i tak godzina pierwsza to nasza siódma, rano bowiem zaczyna się dzień (ze wschodem słońca) i zgodnie z tym faktem Etiopczycy liczą czas!!!
Lalibela to prawdziwa perełka dla ludzi, którzy lubią cuda architektoniczne. To tutaj pielgrzymi Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego zmierzają by modlić się w jedenastu kościołach wykutych w litej skale, zbudowanych najprawdopodobniej na zlecenie cesarza Lalibeli w XII i XIII wieku. Poza tym dla nas Europejczyków jest tam po prostu pięknie. Tak inaczej, jakby czas cofnął się o kilka wieków, a nie 7 lat. Już w drodze z lotniska podziwiam niesamowite krajobrazy Wyżyny Abisyńskiej – bydło młócące zboże.
Staszek podziwiał i kościoły, i piękne krajobrazy. Jednak jego serce dostrzegło wiele więcej. BIEDĘ. Wielu z nas ją dostrzega i przyjmuje do wiadomości. Po powrocie opowiada jaki jest tamten świat. Przywozi do kraju setki zdjęć i dzieli się swoimi zdobytymi w kadrach chwilami tamtego życia. Staszek jednak pomyślał inaczej. Mogę coś zrobić dla kogoś tutaj! Wszystkich nie uszczęśliwię, ale komuś mogę pomóc. Tego dnia zobaczył kobietę z dwójką dzieci. Stała gdzieś pod drzewem obdarta, głodna i smutna. Poprosił swojego etiopskiego przewodnika, żeby dowiedział się, gdzie ona mieszka. Okazało się, że nie ma domu i mieszka tu, pod drzewem, z dziećmi. Staszek i jego żona patrzyli na siebie przez chwilę i już wiedzieli, że muszą coś zrobić. Jednoizbowe mieszkanie z prądem kosztuje 700 Birów miesięcznie - to tylko 100 złotych. Staszek postanowił adoptować tą rodzinę. Założył konto w etiopskim banku, wpłacił określoną kwotę i ustawił zlecenie przelewu co miesiąc na mieszkanie dla niej. Potem zaczęła się lawina pomocy innym. Staszek działał dalej. Dzięki akcji OCZY ETIOPII setki ludzi odzyskało wzrok. Ale tamta rodzina Staszka wciąż ma na czynsz, choć minęło już dziesięć lat. Staszek odwiedza ich co roku i patrzy jak rosną dzieci. Chłopiec chwali się swoimi osiągnięciami, a kobieta znalazła ostatnio przyzwoitą pracę. Jak opowiadała o tym Staszkowi, on płakał rzewnymi łzami. Tak wyszli na prostą dzięki dobremu sercu Staszka. I choć w Etiopii setki istnień potrzebuje takiej pomocy - to przynajmniej ta trójka jest szczęśliwa.
Na Północy od Lalibeli ciągnie się piękne pasmo gór z najwyższym szczytem Ras Daszan o wysokości 4543 m n.p.m. Góry są niezwykłe. Charakterystyczną ich cechą są płaskowyże rozdzielane przez doliny i liczne iglice skalne. Mieszkają tam endemiczne dżelady, małpki z krwawiącym sercem, które można oglądać z bardzo bliska, bo pozostają obojętne na przyglądających się im ludzi. Wędrując ścieżkami z przewodnikiem i kucharzem można iść przez tydzień i nie spotkać nikogo. No może pojawi się nagle jak spod ziemi koziorożec abisyński z imponującymi, ponad metrowymi rogami, i spotkanie z nim przyprawi nas o lekką palpitację serca. Jedynym niebezpieczeństwem owych gór są rude wilki z białymi plamami na szyi i piersiach z puszystym ogonem, również z białymi plamami u nasady. Wilki te są gatunkiem zagrożonym i choć drapieżne, rzadko polują na duże zwierzęta, zajmując się bardziej gryzoniami, więc miejscowi nie tępią ich, a nazywają żartobliwie końskimi szakalami.
W tych pięknych górach mieszkają ludzie. I my wyjeżdżając z parku ich spotkaliśmy. Nasze samochody były wypakowane dodatkowymi torbami pełnymi ubrań. Zatrzymaliśmy się w pewnym miejscu i rozdaliśmy swoje dary w ręce ubogich chłopów, kobiet i dzieci. Była w nas radość dawania i uczucie tej radości trwa do dzisiaj na wspomnienie owej chwili.
Wieczorami słuchałam o akcji Oczy Etiopii. Staszek opowiadał, jak to wszystko się zaczęło. Pierwszą operację na zaćmę sfinansował pewnej znajomej kobiecie. Zawiózł ją do stolicy Addis Abeba i zapłacił za operację 1000 USD, kwotę, która była bardzo wygórowana. Potem wpadł na pomysł, że może przywieźć lekarzy z Addis Abeby do Lalibeli i zrobić akcję. Ogłosił ludziom, że pewnego majowego dnia w lokalnym szpitalu, który ja również miałam okazję odwiedzić, będzie operowany każdy, kto przyjdzie. Pierwszą panią doktor uczestniczącą w akcji była lekarka mówiąca po polsku - medycynę studiowała w naszym kraju.
Zgłosiło się wiele osób. Główną chorobą oczu w Etiopii jest jaglica. Na zapalenie rogówki i spojówek choruje tu wiele osób, a choroba ta prowadzi do ślepoty, głównie w Afryce, Indiach i Azji. Tutaj, w Etiopii, dzięki zaangażowaniu Staszka wzrok odzyskało setki osób.
Staszek szuka sponsorów i co roku, a czasem i dwa razy w roku, powtarza swoją akcję.
O Oczach Etiopii niektórzy już słyszeli. Dziś słyszycie WY. Może jesteście podróżnikami, turystami i gdzieś w Waszym dobrym sercu budzi się chęć dawania? Tamten świat jest Wam bliski? Marzycie by tam pojechać, albo już byliście..? Może wpłacicie parę złotych na akcję Oczy Etiopii? Staszek działa nieustannie!
CZĘŚĆ DRUGA: HELLO MY LOVELY FRIEND
Czas na przelot do Arba Myncz, na południe Etiopii. Stąd eleganckimi jeepami marki Toyota, która opanowała Afrykę będziemy jeździć po pięknych zielonych przestrzeniach doliny Omo od wioski do wioski i poznawać różne plemiona. Na to spotkanie przygotowywałam się mentalnie na długo przed przyjazdem do Etiopii, nie wiedząc nawet czy tam zawitam.
Parę lat temu oglądałam film przygotowany na zlecenie projektu świadomej turystyki. Film miał na celu promowanie odpowiedzialnej i zrównoważonej turystyki. Dla wielu podróżujących jest to bardzo ciekawy temat, a wypływająca z niego nauka zmienia nasze zachowania podczas naszych podróży. Nauka o konsekwencjach turystyki, tych złych i też dobrych, jest bardzo potrzebna w XXI wieku.
Film pokazywał pewną kobietę i jej zachowanie podczas odwiedzin plemienia Mursi na południu Etiopii. To ci ludzie, których kobiety wkraczając w dorosłe życie rozcinają swoją dolną wargę i wkładają w nią kolorowy krążek. Turystka przyjechała z naszego świata podziwiać ubogie życie owego plemienia, ich zwyczaje, i przede wszystkim wygląd i urodę, oraz ten niesamowity krążek, który kobiety ubierają na przyjazd turystów. Zapewne domyślacie się, że zachowanie filmowej turystki było kontrowersyjne. Za każde zdjęcie zrobione jednej osobie plemię Mursi życzy sobie zapłaty: 5 bir. Turyści przygotowują plik banknotów i chodzą po wiosce pstrykając zdjęcia, ustawiając ludzi do swoich wymyślonych pięknych kadrów, którymi potem będą się chwalić w swoim świecie. W świecie, do którego tamci mieszkańcy nigdy nie przyjadą. Bo tylko my mamy to szczęście, że możemy poznawać daleki świat.
Czy ingerencja w życie plemion, których życie nie zmieniło się od setek lat jest dobra?
Co pokazał biały człowiek przyjeżdżając tam ze swoim aparatem? Wkraczał do wioski i strzelał foty, potem wyjeżdżał. Tubylcy zorientowali się, że mogą na tym zarobić. Niestety w prymitywny sposób, bowiem po zrobieniu zdjęcia zapłaty żądają nawet kilkuletnie dzieci. Przygnębiający widok.
Owa turystka początkowa była miła, rozdawała dzieciom baloniki. Zirytowało ją ich zachowanie. Zaczęła uczyć dzieci słowa „dziękuję”, ale frustrowała się, kiedy te wyrywały jej baloniki z ręki. Ostatecznie wyjechała z wioski bez pożegnania, zostawiając plemię z tym niesmacznym dla nich wspomnieniem, o którym opowiadali potem reżyserowi filmu.
Do wiosek dojeżdża się godzinami. Jest czas na wiele dyskusji w samochodzie.
Podzieliłam się swoimi obiekcjami z towarzyszami drogi. My również jechaliśmy w tym samym celu. Każdy z aparatem w ręku i plikiem banknotów chciał zrobić zdjęcie jak z magazynu National Geographic. I o dziwo takie zdjęcia wychodziły - tak barwne są to postacie: przygotowane, umalowane, specjalnie ubrane na nasz przyjazd.
Pierwszym plemieniem było plemię Hamerów. Hamerowie znani są z kolorowych strojów, fryzur i urody. Kobiety układają włosy w finezyjne warkoczyki, posklejane mieszanką z masła i ochry. Swoje ciało malują podobną substancją o czerwonawym zabarwieniu. Zarówno kobiety jak i mężczyźni oraz dzieci noszą ozdoby z różnokolorowych korali i metalowych obręczy. Ozdobą ciała kobiet są także blizny. W rytuale chłostania kobiet każda prosi o więcej, bowiem im głębsza blizna i większa ich ilość, tym bardziej jest atrakcyjna. Piękne Hamerki odziane są w kozie skóry. A kóz w domostwie nie brakuje. Ich beczenie dodaje wizycie uroku. Za zdjęcia kóz też chcą zapłaty.
W moim sercu jednak bardzo głęboko pozostała wizyta w wiosce plemienia Karo. To najmniejsza grupa etniczna, której liczebność to zaledwie 1000 osób, zajmuje tylko 3 wioski i jest zagrożona wyginięciem. Wieś, którą oglądamy leży nad rzeką Omo. Widok zapiera dech w piersiach. W głowie mam wiedzę, którą nabyłam poprzedniego dnia czytając o Karo w Internecie. Mieszkańcy wyróżniają się różnobarwnymi wzorami, którymi przyozdabiają ciała. Używają do tego kolorowej glinki. Mężczyźni zdobią się nawet bardziej od kobiet. Inspirują się naturą. Słyną z przekłuwania dolnej wargi. Młodym kobietom nacina się skórę w różnych miejscach, po czym naciera się tłuszczem i zasypuje popiołem. Te blizny są symbolem dojrzałości oraz atrakcyjności. Mężczyźni również nacinają swoją skórę by podkreślić liczbę zabitych wrogów, a tym samym swoją odwagę.
Tu najważniejsze jest posiadanie zwierząt: krów i kóz. Jeśli mężczyzna nie posiada swojego stada nie może się ożenić bowiem taka jest zapłata za żonę. Czasem w czasie suszy posiadanie krowy może uratować życie, można ją sprzedać na targu i kupić zboże lub ściągnąć mleko i krew i przeżyć najtrudniejszy okres.
Wchodzimy do wioski. Uwagę moją przykuwają, jak zawsze, ukochane przeze mnie dzieci. Uśmiechają się i zapraszają do zdjęcia. Robię parę zdjęć i w końcu gdzieś na uboczu wyciągam ciasteczka, które zostały mi w torebce. Dzieciaki pałaszują je natychmiast i nawet pozwalają zrobić mi za nie zdjęcie. Potem chcę zrobić jeszcze jedno, i za nie muszę już zapłacić do ręki każdemu uśmiechniętemu brzdącowi 5 bir. Mimo to chwila trwa nadal, wyciągam do dzieciaków ręce i spaceruję z nimi. Mówię coś do nich, uśmiecham się, obserwuję. Nagle wpadam na pomysł zabawy. Mówię do nich po angielsku "You are my friend" w myśl wymyślonej przeze mnie melodii. Idziemy dalej dodaję jeszcze "You are my lovely friend" i dzieciaki wciągają się w zabawę, powtarzając moją melodię. Chwila trwa jakieś 30 minut. W tym czasie z moim kolegą obchodzimy wioskę oprowadzani przez miejscowego nastolatka. Dochodzimy nawet do szkoły i spotykamy nauczyciela, który wita nas po angielsku - hello.
Rząd etiopski zdecydował się na przeszkolenie wodzów wiosek. Powysyłał ich po uniwersytetach na świecie. Czyżby ten nauczyciel był z tych przeszkolonych wodzów, który wrócił do swojej wioski? - zastanawiamy się.
Wyjeżdżam z wioski wysyłając dzieciakom całusy, a one je odwzajemniają… Chcę tam wrócić i przywieźć im album ze zdjęciami. O tym marzę dzisiaj….
Kolejnego dnia jedziemy do plemienia Mursi. Pełni obaw w samochodzie rozmawiamy jak to będzie. Czytaliśmy, że plemię to jest najmniej przyjazne…
Przyjeżdżamy do wioski. Mursi przebierają się na nasz widok jak aktorzy. Wciąż wychodzą na scenę w innym ubiorze. Mimo małej liczebności, wioski są czasem nie do poznania.
Ale my wchodzimy do wioski bez aparatów. To pomysł Staszka. Rozglądamy się, uśmiechamy. Staszek rozdaje dziewczynom bransoletki kupione na targu. Jest dużo śmiechu, przekomarzania. To ponoć niesympatyczne plemię uśmiecha się do nas. W końcu chcą zdjęcia, między innymi po to tu przyjechaliśmy. Czekają na nasze biry. Zaczyna się sesja zdjęciowa. Nie mam jednak żadnego niesmaku. Traktuję ich jak aktorów. W końcu to ich praca i pstrykam fotki wszystkim przebraniom.
Kolejna podróż za mną i kolejne doświadczenie. Czuję się bogatsza i chcę zrobić coś więcej.
Przy okazji swojej pracy, która polega na wysyłaniu ludzi w świat, wyjeżdżaniu z nimi, znajdę czas na pomoc tamtemu światu - małymi kroczkami.
Może dołączycie do mnie?
Joanna Antkowska