Na samym wschodzie Jawy, w Indonezji znajduje się wulkan inny niż wszystkie. W jego gardzieli znajduje się największy zbiornik kwasu na naszej planecie, z dna wydobywają się chmury siarkowych oparów, a jego czarno-białe zbocza wyglądają niczym gigantyczna księżycowa zebra.
Rankiem mamy pewność, że piękno turkusowego jeziora będzie podkreślane przez błękitne niebo i kontrastowe chmury. Po południu – spodziewajmy się mgieł i deszczy. Dymiące wnętrze w połączeniu z intensywnie żółtą siarką - i z każdą sekundą zmieniające się widoki -hipnotyzują i sprawiają, że nie sposób oderwać wzroku. Wyobraźmy sobie jeszcze karawany robotników z wielkimi koszami urobku na plecach i mamy przed oczami Kawah Ijen.
Kawah Ijen to tak naprawdę olbrzymia, dwudziestokilometrowej średnicy, usiana stożkami stratowulkanów pradawna kaldera, której najwyższym szczytem jest Gunung Merapi (nie mylić ze słynnym z wybuchu z 2010 roku Mount Merapi położonego niedaleko Borobudur w centralnej części Jawy).
Już sama droga w kierunku Kawah Ijen jest ekstremalnym przeżyciem. Wstać musimy przed czwartą, bo czeka nas trzygodzinna podróż samochodem. Stroma, wyboista droga tylko tu i ówdzie pokryta asfaltem, prowadzi nas krętymi zakosami aż do samych stóp krateru. Stąd wyruszymy pieszo. U stóp wulkanu nic nie wskazuje na to jaki cud geologiczny będzie nam dane podziwiać, choć widoki mijanych po drodze jego „kuzynów” zapierały dech w piersiach. Spokój bijący z zamglonych lasów równikowych w połączeniu z idealnie symetrycznymi stożkami wulkanów sprawiają, że łatwo zapomnieć o metropoliach Indonezji. Po czterech godzinach i jednej naprawie busa docieramy do Paltuding. Tutaj droga się kończy, a zaczyna się Park Narodowy Ijen. Jeszcze tylko kilka formalności, bilet wstępu, pozwolenie na robienie zdjęć, ostatnie zakupy w niewielkim sklepiku i można ruszać dalej.
Ścieżką, która wybierzemy się na szczyt, spomiędzy bujnej roślinności wynurza się raz po raz wychudzony człowiek z olbrzymim ładunkiem siarkowego urobku. Spoceni i zmęczeni, z odgniatami na ramionach proszą o wodę, ciastko lub papierosa. Tak już będzie do samego szczytu. Warto zaopatrzyć się w dodatkową ilość wody przeznaczoną wyłącznie dla robotników. Odwdzięczą się z pewnością pozując do zdjęć, a jeśli uda nam się zejść na samo dno – być może nawet niewielkim podarunkiem z siarki.
Droga w górę nie jest trudna. Większe wrażenie sprawia sam dojazd. Wędrujemy najpierw szerokimi wąwozami pośród plantacji kawy, zatrzymując się na słówko z pracownikami, następnie łąkami z porozrzucanymi gdzieniegdzie drzewami, by w końcu, po około półtorej godziny, wstąpić na nagie skały szczytu krateru. Olbrzymi o 361 metrowej średnicy i głębokości 212 metrów krater robi ogromne wrażenie. Przepięknie wyrzeźbione stoki wulkanu i intensywne kolory kontrastują z delikatnie zachmurzonym niebem. Wnętrza dokładnie nie widać, ponieważ wydobywające się z dna kłęby dymu przysłaniają wszystko, a jezioro leży w sporej odległości. Widać jednak kilka budynków i krzątające się wokół niczym mrówki postaci. To górnicy kolekcjonujący wytrąconą z fumaroli siarkę. Na samym brzegu krateru widnieje tabliczka z napisem: „zakaz surowo wzbroniony”. Tutaj też kończy się droga większości zorganizowanych wycieczek. Drogi dalej jednak nikt nie pilnuje, a tabliczka sprawia wrażenie jakby postawiona była tutaj jedynie dla naszego dobra i ograniczenia ruchu turystycznego.
Na własną odpowiedzialność można zejść w dół, do samych brzegów jeziora. Ścieżka jest stroma i niewygodna, a po drodze należy bezwzględnie ustępować miejsca robotnikom transportującym siarkę. Wynoszona jest ona najpierw dwieście metrów w górę, na obrzeża wulkanu a następnie kilka kilometrów dalej do jego stóp, skąd przewieziona będzie do Banjuwagi – kolejne 37 kilometrów gdzie używana jest w procesie wulkanizacji gumy i rafinacji cukru. Wątłej postury robotnicy mają pierwszeństwo na trasie. Ładunek, jaki niosą na plecach prawie zawsze przekracza 60 kilogramów, co obowiązkowo sprawdzane jest przy niewielkiej chatce kilka kilometrów poniżej szczytu wulkanu i skrzętnie notowane. Rekordem ponoć było zniesienie 110 kilogramów materiału. Górnicy codziennie pokonują drogę dwa, maksymalnie trzy razy. Za pracę w morderczych warunkach daje im to zarobek około 13 dolarów dziennie – niewiele, choć i tak zdecydowanie więcej niż wynagrodzenie przeciętnego robotnika w Indonezji. Nie wszyscy jednak mogą być w podobny sposób i wątpliwie zresztą wyróżnieni. Fumarole, przez które wydobywa się dym deponują jedynie ok. 4 tony siarki dziennie, co daje pracę dla niecałej trzydziestki robotników. Dlatego też siarka wydobywana z krateru Kawah Ijen starcza jedynie na potrzeby lokalnej ludności.
Schodząc do wnętrza krateru niejednokrotnie będziemy musieli wkroczyć do siarkowej chmury. Nie sposób wtedy się poruszać. Oczy pieką i musimy trzymać je zamknięte, a każdy wdech skutkuje bolesnym kaszlem. Najlepiej wtedy przystanąć i przeczekać. Nieustannie wiejący wiatr spowoduje, że za kilka chwil chmura przeniesie się w inne miejsce. Miejscowi wkładają sobie głęboko w gardło szmaty działające jak filtr i dopiero wtedy zbliżają się do fumaroli po urobek. Całą drogę w górę pokonują również z przepasanymi nosami i ustami.
Dno krateru i sam brzeg jeziora to już zupełnie inna planeta. Intensywnie pomarańczowe strumienie siarki zmieniające po ochłodzeniu swój kolor na ciemnożółty pięknie kontrastują z zielonkawymi wodami jeziora. Uroku dodają też niezwykłe formy jakie tworzy na ścianach wulkanu oziębiająca się siarka – narośle i stalaktyty. Na ciepłej wodzie unoszą się bąbelki z siarkowych wyziewów a biały piasek sprawia wrażenie, że jesteśmy na jednej z balijskich plaż. Te same wyziewy zakwaszają wody jeziora, które według podróżnika i naukowca George Kourounisa mogą mieć poniżej 0,5 pH. Liczba ta równa jest kwasowości kwasu akumulatorowego, a znacznie poniżej pH kwasu żołądkowego. Podobne, kwaśne jeziora w kraterach wulkanów spotykane są w innych częściach Indonezji i całego Świata. Znane są między innymi Kusatsu-Shirane z Japonii i Poas z Kostaryki. Żaden z nich jednak nie może się równać z 36 milionami metrów sześciennych kwasu, który mieści w sobie krater Kawah Ijen.
Brzegi krateru oplecione są długimi rurami, wyglądającymi jak części olbrzymiej machinerii sięgającej wnętrza wulkanu z sykiem transportującej drogocenne gazy na zewnątrz. Raz po raz w pobliże rur i beczek zamocowanych na ich końcach podchodzi jeden z pracowników odrywając gorący kawał nagromadzonej siarki i umieszczając ją w swoim koszu. Reszta leniwie czeka na swoją kolej próbując sprzedać ciekawiej wyglądające formy tym, którzy odważyli się tutaj zejść. Robotnicy bez słów pokazują nam miejsce swojej pracy, prowadzą do swojego schronienia, pozują do zdjęć. Nikt nie pamięta o tabliczce surowo nakazującej schodzenia umieszczonej na szczycie. Nikt też się nią nie przejmuje i nie egzekwuje przepisów. Prawdopodobnie postawiona po to, by schodzący na dół nie przeszkadzali w pracy robotnikom, jednak jeśli nie tamuje się celowo ruchu, nasza obecność w niczym nie przeszkadza.
Na dnie zostajemy tylko kilka chwil. Gryzący gaz nie jest problemem, ponieważ z samego dna szybko unosi się w górę i tak naprawdę gorzej jest w połowie drogi. Przed południem jednak musimy wyjść z krateru i zejść do stóp wulkanu. Każdy miejscowy wie, że Kawah Ijen zwiedzać możemy jedynie rankiem i musimy zdążyć na powrotny transport by uniknąć ulewy.
Uwiedzeni pięknem wulkanu zostaliśmy odrobinę za długo. Chwilę spędziliśmy również przyglądając się górnikom ważącym swoje kosze i własnoręcznie sprawdzając ich wagę. Pogoda jednak nie była łaskawa przez cały dzień. W drodze powrotnej zastała nas olbrzymia olewa i mokrzy, ale szczęśliwi pożegnaliśmy się z kosmicznymi krajobrazami kaldery Kawah Ijen.
Dariusz Wiejaczka