[…]
Obóz Horombo dawno już nie spał. Z kuchni dobiegał gwar i zapach ciepłego oleju, do łazienek ustawiały się kolejki. Przed domkami było kolorowo od misek - czerwonych, żółtych, błękitnych - w których mieściły się dwie garści ciepłej wody. Turyści raz po raz wychodzili z drewnianych chat i przykucali. Woda rozpryskiwała się po betonowych schodach, mokre twarze przez chwilę lśniły, aby za moment ukazać się spod ręcznika zagrzane i obudzone, ale już suche.
Szłam powoli, bo na tej wysokości przyspieszony krok równa się zadyszce. - Habari za asubuhi - pozdrowiłam napotkanego tragarza. Uśmiechnął się, odpowiadając: „Mzuri, dobrze”. Chłodne powietrze orzeźwiało, chmury spowijały widoki w dole, ale szczyt Kilimandżaro lśnił w słońcu. Pogoda była wyśmienita.
W chacie jadalnej - znacznie większej niż czteroosobowe domki - stół już nakryty. Czerwony koc w kratę zamiast obrusu, na nim kawa i herbata - obydwie pod nazwą „Kilimanjaro”, dżem, miód, masło orzechowe. Wjeżdżają dymiące miski z uji, owsianką, a po nich omlety, kiełbaski i grube plastry ananasa. Dziś już nie trzeba jeść „tak dużo, jak jesteśmy w stanie”, żeby zmagazynować energię na walkę z wysokością, ale wszystkim apetyt dopisuje. Apetyt, którego czasami brakowało wyżej.
Przed jadalnią zbiera się ekipa tragarzy, przewodników i pomocników. Jest ich wielu - trzy razy więcej niż nas - dlatego ustawiają się w podwójnym rzędzie. Stajemy naprzeciwko. „Tunaomba kusema asante kwa kila msaada wako. Chcemy podziękować za wszelką waszą pomoc”, mówię. „Za noszenie naszych bagaży, za pomaganie podczas ataku szczytowego. Wszyscy weszliśmy, jesteśmy szczęśliwi”. Husejn wychodzi przed szereg, dziękuje nam w imieniu grupy tanzańskiej, a chwilę potem intonuje:
Jambo, jambo bwana
Habari gani, nzuri sana
Wageni mwakaribishwa
Kilimanjaro, hakuna matata!
Grupa tragarzy dołącza do jego śpiewu. Ich głosy są czyste i donośne, ich twarze roześmiane. Mężczyźni zaczynają się kołysać w rytm muzyki, a potem wychodzić na środek i tańczyć. Niektórzy z nich dobierają sobie tancerzy z naszej grupy.
[…]
Drzwi samochodu były uchylone. Widziałam przez nie błyszczaki rudobrzuche skradające się po okruchy chleba. Ptaki o migotliwych, niebieskich skrzydłach stawały się z każdym połkniętym kęsem odważniejsze. Towarzyszyły im wróblowate, próbujące zdobyć coś dla siebie. Jadłam lunch - kawałek pieczonego kurczaka, kanapkę, owoce - wewnątrz Land Cruisera, ponieważ nad nami krążyły kanie. Raz już widziałam je w akcji. Kołowały nad miejscem piknikowym coraz niżej, dostojnie przelatywały pod rozłożystymi konarami drzewa, które dawało cień głodnym turystom. Aż nagle jeden z ptaków przyspieszył, zanurkował w powietrzu i chwycił kanapkę z ręki mężczyzny, pozostawiając mu szramę na policzku.
Rozmawiałam z Jurkiem, kiedy kątem oka zauważyłam, że przez otwarte drzwi zagląda koczkodan. Odpędziłam go od nich, na chwilę je przymykając, ale zaraz ponownie uchyliłam. Pudełko z moim lunchem leżało na desce rozdzielczej, w pełnym słońcu. Kiedy ponownie rzuciłam na nie okiem, zobaczyłam dwie chude ręce zwierzęcia siedzącego na dachu. Działało szybko - w jedną porwało banana, w drugą jajko i uciekło, zanim zdążyłam zareagować. To była ta sama małpa, którą wcześniej odpędziłam. Nie doceniłam jej przebiegłości ani „poczucia humoru”. Kiedy wyjeżdżaliśmy na kolejny game drive w poszukiwaniu większej zwierzyny, koczkodan siedział pod drzewem i obierał jajko, otoczony grupą turystów, którzy robili mu zdjęcia.
[…]
Spojrzałam w górę. Na wysokości oczu zobaczyłam czarne sandały zrobione z opon. Nogi ich właściciela, kiedy tylko odbiły się od ziemi, prostowały się jak kij, który mężczyzna trzymał w dłoni, równolegle do wyprężonego ciała. Ręce Masaja opierały się na biodrach, tworząc z wojownika wysoki, szczupły, ale przecież żywy posąg. Obok niego skakali inni.
Reszta moranów, jak nazywa się grupę wojowników, tworzyła okrąg, który szczelnie zamykał małą przestrzeń wokół skaczących. Z zewnątrz można było dostrzec tylko kolorowe tkaniny okrywające mężczyzn i raz po raz głowy tych, którzy się wybijali w górę. Takiej pieśni, jaką śpiewali wysuwając szczęki, nie można usłyszeć w całej Europie. Niskie, basowe tony, momentami niemal zwierzęce. Na tle tego chóru jeden z wojowników zaintonował pieśń wysokim, niemal dziewczęcym głosem. Długie włosy wojownika podrygiwały, ramiona pozostałych kołysały się w rytm pieśni.
Niektórzy z nich mieli na głowie okulary przeciwsłoneczne, takie, jakie można dostać na plażach Zanzibaru za dziesięć dolarów, inni wplatali w krótkie włosy kolorowe grzebyki niczym pożyteczne ozdoby. Kobiety tańczyły w swoim gronie nieco dalej, przed chatami zbudowanymi z gałęzi akacjowych, wyklejanymi gliną zmieszaną z krowimi odchodami. Odkąd wyszły za mąż nie spędzały uroczystości z mężczyznami, ten przywilej przysługuje jedynie nastolatkom.
Weszłam za jednym z młodych mężczyzn do chaty. Panował w niej półmrok. Z paleniska wznosiła się cienka smuga gryzącego dymu, chwilę kręciła się między nami, ażeby wreszcie umknąć przez maleńki otwór w suficie. Usiadłam na jednej z dwóch wyprawionych krowich skór, które spełniają rolę łóżek, a kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, przyjrzałam się postawionym w kącie kalabaszom, w których przechowuje się mleko.
[…]
Na plażach Paje jest wszystko, co człowiekowi nie przychodzi do głowy. Kobieta przywiązująca algi do podpór - jej mokra suknia kołysze się na fali. Chłopcy podkładający pod nos zdumionym turystom tulone w rękach jeżowce. Siostry tych chłopców, brodzące w płytkiej wodzie w poszukiwaniu drobnych małży o kolorze pereł. Czasem można też spotkać krowy z garbem, spacerujące brzegiem oceanu „bo tak lubią”.
Na białym piasku Zanzibaru odcinają się ciemne sylwetki mieszkańców. Dostojne kobiety w kolorowych kangach niosą na plecach wielkie wory wypchane barwnymi chustami i tęczowymi sukienkami. Młody chłopak ciągnie stojak z okularami przeciwsłonecznymi - „stojak” to tylko nazwa, bo to przecież handel obnośny. Ale jest i stacjonarny - pod palmą stoi sklepik, pełen obrazów Tingatinga, rzeźb i miejscowych bransoletek.
Obok sklepu, na kawałku tkaniny, siedzi kobieta i macha do mnie ręką. Jej dłoń pokrywa kwiatowy tatuaż z henny, reklama usług świadczonych przez Tanzankę. Pochylam się ku niej i ustalam cenę. Kobieta sypie czarny proszek do niebieskiej nakrętki, a potem dodaje do niego kilka kropel wody. Wyciągam rękę. Afrykanka zanurza wykałaczkę w gęstej mazi i kreśli na mojej skórze wybrany wzór. Kwadrans później odchodzę, na mojej dłoni kołysze się ciemny kwiat.