Przecież jest tyle pięknych, nieskomercjalizowanych i oryginalnych miejsc na świecie, a ja chce się pchać do paszczy konsumpcjonistycznego lwa.
Właśnie po to, żeby się rozprawić z własnymi uprzedzeniami i stereotypami – że Amerykanie są grubi, że ich uśmiech jest zawsze sztuczny, że to kraj komercji totalnej, że tam liczy się tylko dolar, że ich kuchnia jest niesmaczna i uchodzi za wzór bezguścia - na przekór sobie, pojechałem. Co tam Laos, Boliwia czy Kenia, czas na Stany Zjednoczone Ameryki Północnej!
Jakie było moje zaskoczenie, gdy po pierwszym dniu w Los Angeles połowa moich założeń runęła w gruzach. Rano na ulicach śródmieścia większość mijających mnie osób, to biegacze o sylwetce Davida Husselhofa ze Słonecznego Patrolu, hamburger dwie przecznice od Hollywood Boulevard arcysmaczny (na nieprzetworzonych produktach i świeżej wołowinie), ludzie w knajpie przyjacielscy i ciekawi przybysza z Polski, kierowcy o kulturze prowadzenia (olbrzymich) pojazdów nieznanej w kraju nad Wisłą.
Po kilku kolejnych dniach spędzonych w Parkach Narodowyc: Yosemite, Grand Canyon, Yellowstone - i mniej znanych jak Grand Teton i Kanion Antylop - byłem już gorącym fanem 50-ciu gwieździstych stanów (i okręgu stołecznego – dystryktu Kolumbii). Epickość oraz niezwykłość Parków Narodowych USA jest niezaprzeczalna.
Do Stanów warto, a nawet należy jechać żeby, tak jak ja, skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością, a później już tylko wracać po to, żeby odkrywać i eksplorować kolejne zakątki Ameryki.