W dzisiejszych czasach wiecznej gonitwy, to właśnie czasu brakuje nam najbardziej. Dziwnym zrządzeniem losu dostaliśmy szansę na zwolnienie tempa, skupienie się na tu i teraz, nie wybiegając w przyszłość, która jest niewiadomą, i którą sami wykreujemy.
Dzisiaj, poza codziennymi zajęciami, każdy znajduje chwilę na sprawy, które jeszcze do niedawna nie mieściły się w harmonogramie. Kiribati Club pracuje zdalnie. Siedząc więc z laptopem na balkonie, łapiąc przy tym pierwsze wiosenne promienie słońca, zerkam na ogród mojego sąsiada - na od zawsze zaniedbaną posesję, pełną chwastów i porozrzucanych fragmentów zbutwiałego płotu, w której od tygodnia uwija się razem z rodziną. Już nie mogę się doczekać, by zobaczyć jak wszystkie zasadzone rośliny zakwitną feerią barw wokół nowo postawionej altany. Ciekawe ile miesięcy miał na liście „ogarnąć ogród”...
To zmotywowało mnie do odkurzenia mojej, długo nie ruszanej, listy. Zajęłam się zdjęciami. Od studiów zdjęcia z wypraw (tych po Polsce i po świecie) wywołuję i wklejam do tradycyjnych albumów, przekładanych pergaminem. Jak możecie się domyślić, pęd życia nagromadził ponad półtoraroczne zaległości. Przecież poza urlopami, jeżdżę też z Wami jako pilotka, a po każdym wyjeździe trzeba jak najszybciej uporać się z jet lagiem i wrócić do biura, by spełniać kolejne podróżnicze marzenia (i Wasze, i moje).
Na warsztat wzięłam fotki z Wysp Zaczarowanych, czyli z sierpniowej wyprawy na Galapagos. Jak zaczarowane od razu wróciły do mnie wspomnienia: poczucie ciepła ze słonecznych plaż, zapachu wiatru zza burty motorówki, ekscytacji z pierwszego spotkania z żółwiem słoniowym i tego jak każdy kolejny, dojrzany gdzieś za krzewami żółw, stawał się coraz mniejszą atrakcją. Z zaciekawieniem i wręcz dziecięcą niecierpliwością wypatrywałam głuptaków i fregat nad portem pełnym jachtów i małych water-taxi co chwilę odpalających hałaśliwe silniki. Przypominam sobie jak to się trzeba było nastarać, żeby na zdjęciu rodzinki iguan nie było buta rozpychającego się gościa z kamerą, cienia, rzucanego przez panią w kapeluszu i, by w tle była pusta plaża, a nie tłum spacerowiczów. Wtedy graniczyło to z niemożliwością, dziś nie byłoby z tym żadnego problemu.
Pozornie odizolowane wyspy na Pacyfiku, rzucone 1000 km od stałego lądu, podzieliły los większości państw świata. Aleja Karola Darwina, główna ulica handlowa i turystyczna w Puerto Ayora (takie Galapagoskie Krupówki czy Monciak) opustoszała.
- Mimo wcześniejszej decyzji o zamknięciu połączeń lotniczych i ograniczeniu do minimum ruchu turystycznego mamy potwierdzone 4 przypadki – relacjonuje Alfredo, właściciel agencji, z którą Kiribati Club współpracuje od lat – to 2 osoby na San Cristobal i 2 tutaj, na Santa Cruz. Wszyscy na wyspach mają nadzieję, że choroba się nie rozprzestrzeni: jesteśmy przecież rajem na środku oceanu, nigdy nie potrzebowaliśmy wyspecjalizowanych szpitali – nie ma ich tu, dlatego jesteśmy ostrożni, żeby nie wpędzić się w tarapaty.
Alfredo ma około 30 lat. Z zadziwieniem opisuje mi spokój, jaki panuje na wyspach. Pisze o łodziach stojących w portach, bo ze względu na kwarantannę nikt nie kursuje między wyspami. Śmieje się, że zapomniał już jak wygląda Santa Cruz bez tłumu turystów, bo sezon na Galapagos trwa cały rok i rocznie wyspy odwiedza ponad 250 tys. osób.
- To wszystko, co się dzieje, to oddech dla świata „una pausa para todos”, nie sądzisz? – pyta mnie i dodaje, że cieszy się, bo natura znów odzyska panowanie na wyspach. - Jak tylko będziesz mogła to przyjedź sprawdzić, czy żółwie nas nie zadeptały – żartuje.
Alfredo jest pełen optymizmu, w końcu mieszka w raju. A ja się z nim zgadzam: i co do jego raju i do oddechu - do pauzy. Wszyscy jej potrzebujemy, by skupić się na tym co ważne, tym co tu i teraz, i na tym jaką przyszłość chcemy dla siebie stworzyć.
***
autor: Monika Kabacińska
zdjęcia: uczestniczka wyjazdu Ada :*