Daj się oczarować afrykańskiej naturze i obserwuj dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku - odkryj UGANDĘ »
Krajobraz i przestrzeń

Downhill w Boliwii - zjazd rowerowy Drogą Śmierci

9 lipca 2012
Nie taki diabeł straszny, jak go malują!

Boliwia wabi podróżników wizją ekstremalnych wrażeń. Zjazd rowerowy dawną „najniebezpieczniejszą  drogą świata” jest główną atrakcją sprzedawaną przez agencjeturystyczne w La Paz. W rzeczywistości nie taki diabeł straszny jak go malują… Mimo złowróżbnej nazwy, dla odpowiedzialnych cyklistów downhill Drogą Śmierci jest wspaniałym przeżyciem z odpowiednią dawką adrenaliny.

Boliwijska „El camino de la muerte”, obecnie przeznaczona tylko do ruchu rowerów i towarzyszących cyklistom pojazdów firm organizujących downhill, to wąska szutrowa droga wiodąca z okolic La Paz do Coroico. Podczas zjazdu, na długości 64 km pokonuje się 3500 metrów różnicy wzniesień oraz setki ostrych zakrętów. Słynną szosę zbudowali paragwajscy więźniowie, wzięci do niewoli podczas trwającej od 1932 do 1935 roku wojny o Gran Chaco.

 Na swój przydomek Droga Śmierci zasłużyła w ciągu 70 lat, podczas których była jedynym traktem komunikacyjnym wiodącym przez Yungas i łączącym boliwijskie Andy z porośniętymi deszczowym lasem dolinami na wschodzie. Jeździły po niej wówczas samochody i autobusy, a zmienne warunki atmosferyczne i ukształtowanie terenu powodowały od 200 do 300 śmiertelnych wypadków rocznie. Odkąd jednak w 2006 roku ukończono asfaltową szosę z Chusquipaty do Yolosy omijającą jej najniebezpieczniejszy fragment, stara droga przeszła we wyłączne władanie rowerzystów. Zwiększa to znacznie bezpieczeństwo downhillu, choć oczywiście nie można zapominać o środkach ostrożności, takich jak stopniowe hamowanie w celu uniknięcia poślizgu, rozsądne dozowanie prędkości i nie wykonywanie gwałtownych manewrów w pobliżu przepaści.

Popularność zjazdów rowerowych tą trasą wytłumaczyć łatwo – oferuje bogactwo wrażeń i nie wymaga specjalnej kondycji, bo prawie na całej swej długości biegnie „z górki” (jedyny niewielki półgodzinny podjazd można pokonać w minibusie, z rowerem przypiętym na dachu). Zmieniający się wzdłuż jej biegu górski krajobraz dostarcza zapierających dech w piersiach widoków, a przejazd przez kolejne strefy klimatyczne pozwala w ciągu zaledwie kilku godzin doświadczyć zimna wśród ośnieżonych skalistych szczytów na wysokości prawie 5 tysięcy metrów n.p.m. i wilgotnego gorąca u wrót dżungli na 1200 m n.p.m. To specyficzne położenie stanowi jednak także wyzwanie. Pokonując trasę w pochmurne dni, w wyższych partiach można spotkać się z opadem śniegu a w niższych deszczu, zaś przejazd przez porośnięte mchami i paprociami okolice tropikalnego lasu gwarantuje spotkanie z mgłą. Uroda okolicy idzie w parze z trudnością terenu - droga wcinająca się w zbocza gór z jednej strony, przy drugiej krawędzi odsłania imponujące przestrzenie przepaści o głębokości do 500 metrów.

Przygotowania...

Aby zakończyć downhill po Death Road z zadowoleniem i bezpiecznie, warto przygotować się do niego z rozwagą unikać załatwiania wycieczki na ostatnią chwilę. Co prawda oferuje go każde lokalne biuro podróży w La Paz, lecz nie wszystkie z nich są organizatorami zjazdu. Zajmują się tym wyspecjalizowane firmy rowerowe.Zakres usług u poszczególnych organizatorów jest różny, różnią się też ceny, więc przed podjęciem decyzji dobrze jest zapytać o jakość rowerów, typ hamulców, rodzaj wypożyczanej odzieży i akcesoriów, a także jak będzie wyglądał obiad po zakończeniu zjazdu i co wchodzi w skład przekąsek serwowanych na trasie (jeśli np. nie będziemy mieć zapewnionej wody, trzeba ją kupić przed wyjazdem). Upewnijcie się też, że w samochodzie asystującym rowerzystom będzie apteczka, lub zabierzcie swoją.

Przy zapisie na downhill podajemy standardowo imię, nazwisko, numer paszportu oraz… wzrost. Ostatnia informacja jest ważna, służy temu, żeby dobrano nam rower odpowiedniej wielkości.

Najważniejszą rzeczą, jaką trzeba zorganizować z wyprzedzeniem, jest ubezpieczenie od ewentualnych następstw nieszczęśliwych wypadków powstałych podczas uprawianiu sportów wysokiego ryzyka (do takich bowiem należy nasz zjazd). Zwykłe ubezpieczenie turystyczne tego nie obejmuje, a organizatorzy downhillu zakładają, że jest to sprawa uczestnika. W większości przypadków jest możliwe doubezpieczenie się w firmie, w której wykupiło się polisę turystyczną w Polsce, ale trzeba to załatwić minimum 24 godziny przed rowerową wycieczką.

Obojętnie w jakiej firmie zakupimy downhill, wyjazd nastąpi między 7 a 8 rano, a powrót do La Paz koło 19. Sam zjazd rowerowy wraz z przystankami na odpoczynek, zdjęcia i przekąski trwa 4 do 5 godzin, a dotarcie minibusem do puntu startowego – przełęczy La Cumbre położonej na wysokości 4670 m npm, zajmuje od półtorej do dwóch godzin, w zależności od natężenia ruchu na drodze wyjazdowej z La Paz.

Jeśli po zakończeniu zjazdu chcemy przenocować w Coroico, możemy następnego dnia wrócić do La Paz publicznym autobusem. Niektórzy decydują się kontynuować  podróż w przeciwnym kierunku - do Rurrenabaque, w kierunku dżungli i pampy, dokąd także można dotrzeć rejsowym autobusem.  

Startujemy!

Po dotarciu do La Cumbre, wysiadamy z busa i przewodnicy przydzielają rowery. Teraz jest moment na ostateczną regulację wysokości siodełek i próbną przejażdżkę z hamowaniem. Podstawowym wysiłkiem podczas zjazdu będzie wciskanie hamulców. Ekipa techniczna towarzysząca rowerzystom jedzie busem i ma przy sobie zestaw podstawowych kluczy, smar, łatki do klejenia dętki, pompkę, a także zapasowe rowery. Jeśli podczas zjazdu wystąpi awaria, której usunięcie potrwa dłuższą chwilę, bierzemy nowy sprzęt a zepsutym zajmuje się mechanik. Gdybyśmy stracili po drodze animusz do dalszego zjazdu, można wsiąść do auta i spakować swój rower na bagażnik, a po zregenerowaniu sił włączyć się ponownie w peleton.

Startujemy ubrani na cebulkę, zaczynając od najgrubszej wersji odzieży. Na tej wysokości często jest wiatr, a zimne powietrze o małej ilości tlenu przeszywa aż do szpiku kości. Temperatura oscyluje wokół zera stopni. Pod kaski zakładamy czapki, pod kurtki przeciwwiatrowe ciepły polar lub sweter, na rowerowe rękawiczki pożyczone przez organizatorów wciskamy dodatkową parę normalnych. Nawet jeśli dostaniemy nieprzemakalne spodnie, pod spód musimy założyć jeansy lub chociaż legginsy. Ważne są tez okulary, najlepiej przeciwsłoneczne, które osłonią łzawiące w pędzie zjazdu oczy. Wraz ze spadkiem wysokości będzie się ocieplać i na kolejnych przystankach stopniowo pościągamy zbędne warstwy odzieży. Drugą połowę trasy pokonuje się już w cienkich spodniach lub krótkich spodenkach i koszulkach z krótkim rękawem. Tutaj przyda się też spray przeciw komarom i krem z wysokim filtrem dla ochrony przed słońcem.

Zaczynamy zjazd. Downhill rozpoczyna się na asfaltowym fragmencie nowo wybudowanej, dwupasmowej drogi. Ma to swoje plusy ze względu na lepszą nawierzchnię i większą szerokość trasy, ale także minusy ze względu na jeżdżące tędy auta, ciężarówki i autobusy. Przewodnik, który pedałuje razem z nami, daje sygnały do zatrzymywania się na punktach widokowych i uprzedza o czekającym nas punkcie kontroli antynarkotykowej. Musimy zsiąść na chwilę z roweru i przeprowadzić go, idąc pieszo, śledzeni czujnym wzrokiem strażnika. W tym miejscu znajduje się ostatnia oficjalna toaleta przed zakończeniem zjazdu. Standard ma co prawda boliwijski, lecz warto pamiętać, że później jedyną opcją będzie plener – a wygodne krzaczki na drodze ograniczonej z jednej strony przepaścią a z drugiej górą, nie występują zbyt często.

Przez pierwsze 45 minut podziwiamy surowe skały w wysokogórskim krajobrazie. W międzyczasie odcinek, gdzie trzeba popedałować pod górkę. Otrzymujemy propozycję załadowania rowerów na bagażnik i przejechania niewygodnego kawałka busem. Wybierając tę opcję, zaoszczędzamy sobie ponad półgodzinnego wysiłku w pocie czoła – nawet najlepsza przerzutka nie sprawi, że rower wzniesie się lekko wbrew prawom grawitacji.

Po wjeździe na właściwą Drogę Śmierci – szutrową szosę, przystajemy i ściągamy pierwszą warstwę odzieży. Jest już cieplej, wilgotniej, pojawia się inna niż trawa roślinność, i znika zmartwienie o mijające nas w pędzie wehikuły. Na nawierzchni z ubitej ziemi i drobnych białych kamyków łatwiej się przewrócić, a każde gwałtowne hamowanie może spowodować ślizg w niepożądanym kierunku. Pojedziemy więc teraz wolniej, bo droga w najszerszym miejscu ma nieco ponad 3 metry szerokości i obfituje w zakręty. Spod kół rowerów strzelają na boki kamyczki i unosi się biały pył, osiadający na spodniach. Jeśli jednak trafimy na deszcz, biały pył zamieni się w kropelki białego błota.

Im niżej, tym więcej wody. Na zboczach przy drodze pojawiają się mini wodospady, obfite mchy i paprocie. Czas na zdjęcie grupowe na poboczu. Przewodnik prosi o ustawienie się z rowerami przy krawędzi i pstryka kilka fotek. Dopiero w bazie po powrocie zobaczymy dlaczego… z miejsca, z którym stoi, widać pięknie, że stoimy nad ogromnym urwiskiem. Otaczające nas góry straciły swoją skalistą surowość i przywdziały szatę tropikalnego lasu.

Podczas kolejnego przystanku nawet największe zmarzluchy redukują odzież do najlżejszej wersji. Smarujemy się kremem z filtrem i psikamy preparatem odstraszającym owady. Słońce na dużej wysokości jest zdradliwe – opala nawet przez chmury. Teraz zimny napój, banan i batonik dodają energii i pomogą nam skoncentrować się podczas dalszego zjazdu. Relaksujemy się chwilę i ruszamy przed siebie. 

Powoli radosne „z górki na pazurki” zamienia się w płaszczyznę i mięśnie dłoni naciskające rączkę hamulca przestają być jedynymi mięśniami używanymi w czasie wycieczki. Zaczynamy pedałować, aby posuwać się do przodu. W pewnym momencie zatrzymujemy się przed sznurkiem rozciągniętym w poprzek drogi. Pilnuje go korpulentna Indianka w meloniku, mieszkanka pobliskiej wioski. Przewodnik pokazuje jej kolorowe bilety na przejazd trasą rowerową, jakie ma dla każdego uczestnika. W przypadku, gdyby jakiś z nich się zawieruszył, szacowna seniora skasuje należność w gotówce – pieniądze z biletów są bowiem przeznaczone dla lokalnej społeczności.

Teraz widać już ludzkie osiedla. Przed nami rysuje się Coroico, cel naszej wyprawy. Niepokoi jednak, że aby się tam dostać, ewidentnie musimy pedałować pod górkę! Przewodnik uspokaja – jedziemy do Yolosy, która znajduje się na dole, na wysokości około 1200 metrów npm. Po odpoczynku i orzeźwieniu się piwkiem lub colą z miejscowego sklepu, spakujemy rowery na bagażnik i do położonego na wysokości 1700 m npm Coroico wjedziemy busem. Rozkoszny przystanek przed wiejskim sklepem na koniec pełnego emocji zjazdu ma tylko jeden minus – szybko stajemy się pokarmem dla krwiożerczych muszek. Repelenty idą w ruch, i już spokojnie dzielimy się wrażeniami z tej niezwykłej podróży.

Za chwilę w Coroico, górskim kurorcie o łagodnym klimacie, posilimy się solidnym obiadem w jednym z hotelików. I na koniec miła niespodzianka - dla chętnych szus do ciepłego basenu i relaks w wodzie z widokiem na góry. Chciałoby się zostać tu wieki... My zostaniemy do jutra, a rano wybierzemy się jeszcze na pobliską plantację koki. Rowerzyści z innych grup powoli wyskakują z basenu i szykują się w dalszą drogę. Większość z nich zdecydowała się na opcję jednodniową, i czeka ich jeszcze dziś 3-godzinna podróż do La Paz.

 

Wrażenia spisała

Magdalena Mendez-Gniot